sobota, 21 lipca 2007

Trzy pogrzeby Melquiadesa Estrady


Odyseja trupa



To jeden z najważniejszych filmów ostatniego roku. I nie tylko chodzi tu o deszcz nagród, które zdobył, co o siłę przekazu i realizacyjny artyzm. O wagę filmu i wyjątkową pojemność, bo znajdziemy tu zarówno film drogi, jak i moralitet, dramat społeczny i egzystencjalne rozważania o śmierci i samotności .Przy całym bogactwie treściowo – emocjonalnym, obraz urzeka klarownością i prostotą, co nie przeszkadza mu być na swój sposób wyrafinowanym. Moim zdaniem to przede wszystkim zasługa scenarzysty Guillermo Arriagi, człowieka odpowiedzialnego za takie filmy jak „Amores perros” i „21 gramów”. W przypadku Arriagi liczy się nie tylko sama historia, jego scenariusze to oryginalna forma o skomplikowanej konstrukcji, gdzie mieszają się różne płaszczyzny czasowe; a także obecność metafizycznych rozważań. Film podzielono na trzy części, a każda opowiada o jednym pogrzebie Melquiadesa. W rzeczywistości każda część nie ma w zasadzie ani otwarcia, ani końca, przenikają się nawzajem, tworząc złożoną mozaikę.


Sama historia nie należy do zbyt zawikłanych. Na środku pustyni w Teksasie znalezione zostaje ciało. Zabity to pracujący nielegalnie w Stanach Meksykanin. Nikt więc specjalnie nie interesuje się ani ciałem, ani samą zbrodnią. Jedynym zaangażowanym jest pracodawca i jednocześnie przyjaciel Melquiadesa, Pete Perkins ( w tej roli Tommy Lee Jones – nagrodzony w Cannes ). Odkrywa że zabójcą, zresztą przypadkowym, jest młody funkcjonariusz straży granicznej. Wobec indolencji policji, bierze sprawy w swoje ręce. Porywa winnego morderstwa, wykopuje zwłoki przyjaciela i w trójkę wyruszają do Meksyku. Podróż ma posmak sensacyjny, wszak Pete jest usilnie ścigany przez wymiar sprawiedliwości. Ale sens tej wędrówki jest znacznie głębszy. Pete obiecał zabrać zwłoki Melquiadesa do rodzinnego domu i tam go pochować. Ale podróż jest też karą za grzech zbrodni. I nie chodzi tu o zwyczajną zemstę czy sprawiedliwość. To rodzaj pielgrzymki, swoista droga przez czyściec. Mike Norton, wieziony jest jak tobołek, upokorzony i sponiewierany, skazany na głód i pragnienie, udrękę słońca i nagich stóp, strachu i samotności. Bliski szaleństwa i śmierci, otrzymuje niepowtarzalną możliwość spojrzenia w głąb siebie, dokonania rozrachunku z własnym życiem, a przede wszystkim może dotknąć śmierci. A dzięki temu dotknąć życia, poczuć je.


Dużo w tym filmie motywów funeralnych, ale już tytuł nas o tym informuje. Tonacja obrazu jest jednak specyficzna. Melancholia i zaduma – tak, patos – nie. A najwięcej tu groteski, cała wędrówka rozpięta jest między powagą a śmiechem, trywialnością a wzniosłością. A najbardziej groteskowy jest trup .Dwukrotnie odkopany ,rozkładający się , cuchnący, posypany solą, objedzony przez mrówki, nafaszerowany chemikaliami, podpalony. Całkowicie zdeformowany, ale szybko przestaje budzić strach czy obrzydzenie. Staje się swojski, przyzwyczajamy się do niego .Reżyser oswaja nas ze śmiercią, przezwycięża jej grozę, pozwala zaakceptować. I tak jak martwy Melquiades staje się „ żywym” członkiem eskapady, tak śmierć staje się częścią życia .Żeby zrozumieć życie, trzeba objąć śmierć, zbratać się z nią. Śmierć stawia młodego zabójcę w obliczu ważnych pytań i decyzji. I to ona, nie tylko ból i cierpienie, daje Mike’owi możliwość ekspiacji. A także pozwala otworzyć się na drugiego człowieka, otworzyć się na świat. Nam także, bo jesteśmy jak on- głupi, bezmyślni, aroganccy, zarozumiali, bezczelni wobec życia, oporni na naukę. Ale małymi krokami, od picia z kubka swojej ofiary do wykopania grobu, przechodzi metamorfozę. I w finale jest już kimś innym, może nawet nie tyle lepszym, co dojrzalszym .Stał się kimś, kto zaczął myśleć, rozumieć, szanować życie. Ten mały, zagubiony człowieczek stał się ludzką istotą.


W to wpisuje Tommy Lee Jones, który jest jednocześnie reżyserem, przerażający obraz degrengolady zapyziałego miasteczka w Teksasie, gdzie jedyną atrakcją jest wizyta w pobliskim supermarkecie. Nuda, marazm, banał, hipokryzja, pustka emocjonalna. Tu nawet zdrada nie ma posmaku dramatu. Ta atmosfera zniszczy młode małżeństwo Mike’a. Mechaniczny seks, obojętność, egoizm niweczą jakiekolwiek uczucie. To po prostu zwyczajne bytowanie, trywialne życie, głupie i bezsensowne. Ale twórcy równo rozdzielają ciosy. Nie wybielają Meksykanów, dla których taki właśnie świat to ziemia obiecana. Najlepszym przykładem jest scena, kiedy meksykańscy pasterze oglądają na pustyni amerykańskiego tasiemca, nie znając języka. W tej jałowości znajdziemy jednak drobiny poezji, które nadają tym ludzkim karykaturom rys normalności (mała Meksykanka grająca Chopina w podupadłej spelunce czy tańczący w motelowym pokoiku przypadkowi kochankowie ). Drobne gesty, słowa, trochę ciepła i delikatności i już widzimy ludzi . Reżyser jakby mówił : ot takie jest życie – wszystkich. W pewnym sensie dotyczy to także głównych bohaterów – Melquiadesa i Pete’a . Śmierć przyjaciela uzmysłowiła temu drugiemu, że żyje w stanie pewnego zawieszenia, w pewnej pustce. Ta podróż odkryje przed nim inny obraz rzeczywistości. Zobaczenie „wymarzonego domu” Melquiadesa będzie dla niego swoistą iluminacją. A dla nas zaskoczeniem. Bo mimo dotrzemy do kresu wędrówki i pogrzebiemy trupa, Melquiades zostanie z nami, będzie żył jako tajemnica, którą nam zostawił


Rozegrany w tradycji klasycznego westernu, film przynosi niebanalną historię o alienacji i samotności, o pustce i marzeniu, o przyjaźni i braterstwie, o życiu i śmierci. Niezwykle głębokie i pojemne kino.

Brak komentarzy: