poniedziałek, 9 lipca 2007

Źródło

chwilo ,trwaj wiecznie , jesteś piękna


Na ten film czekałem długo, może za długo, jak zresztą większość filmowego światka. Nim dotarł na nasze ekrany, poprzedziła go lawina opinii, tych, którzy wiedzieli go w Wenecji i na festiwalu warszawskim. Nie były to przychylne opinie, mówiono o rozczarowaniu. Zarzucano mu kiczowatość, zbytni sentymentalizm, a przede wszystkim brak drapieżności, znanej z poprzednich filmów Aronofsky’ego I jest w tym dużo prawdy, wielbiciele twórcy "Pi" - do których ja także się zaliczam - spodziewali się zupełnie czegoś innego. Ale - trawestując słowa Gombrowicza - jak nie zachwyca, skoro zachwyca. Może jestem zbyt zauroczony Aronofskym, by uznać ten film za nieudany. Może ważniejsze są dla mnie podobieństwa z jego innymi dziełami niż różnice, a może, po prostu, zwyciężył we mnie widz, a nie krytyk.


Zacznijmy jednak od początku. Historia rozgrywa się na trzech płaszczyznach. Najważniejsza - to historia lekarza Tommy’ego, który poszukuje lekarstwa dla swojej chorej na raka żony. Izzy jest pisarką i właśnie drugi plan to jej książka o wyprawie konkwistadora Tomasa do Meksyku w poszukiwania źródła nieśmiertelności w postaci drzewa życia. Wreszcie trzecia opowieść dzieje się w dalekiej przyszłości, w kosmicznej przestrzeni, gdzie astronauta próbuje dotrzeć do umierającej gwiazdy. Skomplikowane - jak to u Aronofsky’ego , ale niezbyt głębokie w wymiarze symboliczno - filozoficznym. Jednak pamiętajmy, że reżyser "Requiem dla snu" nigdy filozofem nie był. Głębia jego filmów kryje się gdzieś indziej, w obrazach o ogromnej mocy emocjonalnej. Forma jego filmów jest niezwykle intensywna i tak sugestywna, że sięgają one dalej niż traktaty filozoficzne. Podobnie jest w tym dziele.

I właśnie lepiej przyjrzeć się podobieństwom, które pokazują, że "Źródło" to jednak wciąż ten sam Aronofsky. Tommy jest w końcu postacią , którą znamy z poprzednich jego obrazów, szczególnie z "Pi". Ogarnięty pasją, obsesją, poszukuje tego jedynego - w tym wypadku nieśmiertelności. To maksymalista gotowy do przekraczania wszystkich granic, nieuznający żadnych barier i ustalonego porządku. To przecież wciąż ta sama antropocentryczna wizja świata, w której człowiek sam wszystko określa, nazywa, buduje, ale też niszczy. W "Źródle" tym, kto tworzy życie i świat, jest właśnie człowiek, nie Bóg. Niesie on życie, ale i śmierć. Najważniejsze jest jednak samo poszukiwanie, w które wpisane jest niejako błądzenie.

Pobrzmiewają tu echa mitu faustowskiego. Tak jak bohater Goethego -Tommy zmaga się ze skończonością. Im wyżej się wznosi, im mocniej walczy, tym silniej odczuwa swoją bezradność, ludzką nieudolność. Pozbawiony sceptycyzmu, nieustannie niezadowolony z ograniczoności swych umiejętności, dąży za wszelką cenę do osiągnięcia ziemskiej nieśmiertelności. To wahanie pomiędzy uniesieniem a przygnębieniem, siłą a słabością określa rytm życia bohatera, a zawieszenie między boskością człowieka, wynoszącą go ponad inne stworzenia, i jego ograniczonością stanowi źródło konfliktu tragicznego. Z tej jednak literackiej perspektywy happy end nie razi zakończenia filmu. Pamiętajmy, że Faust zostaje w końcu nagrodzony przez Boga. Ale nagrodzony za poszukiwanie, za dążenie, za zmierzenie się z losem. To nie tyle szczęśliwe zakończenie, co logiczna konsekwencja postawy Fausta, kogoś, kto próbuje poznać wszechświat, nadać mu sens.

I to zmaganie się ładu z chaosem - to kolejny stały element twórczości Aronofsky’ego. Wszyscy jego bohaterowie dążą do okiełznania chaosu, narzucania światu jakiejś formy, wzoru, dostosowanie do pragnień i marzeń . Ale reżyser nigdy nie rozstrzyga jednoznacznie, co wygrywa. Przypomnijcie sobie zakończenie "Pi" i finalny uśmiech bohatera. Uśmiech , który budzi więcej pytań niż udziela odpowiedzi. Podobnie jest w Źródle". Dla mnie zakończenie nie jest jednoznaczne i niekoniecznie wpisuje się w klasyczny happy end. Wizja świata Aronofsky’ego to wizja zamkniętego kręgu, gdzie początek jest jednoczenie końcem. To przemieszanie czasu, powtarzalność naszej egzystencji, świadomość przemijalności napawają taką samą dozą szczęścia i spełnienia, co niepokoju i przygnębienia. Taki świat to swoiste więzienie. Zresztą cena, którą płacą bohaterowie za osiągnięcie wewnętrznego spokoju ,jest strasznie wysoka. Najpierw muszą stracić wszystko, zanurzyć się w piekle duchowych cierpień, poznać gorycz porażki. Już na zawsze Tommy będzie tracił Izzy i nic tego nie zmieni. Bo życie ludzkie to właśnie ustawiczne straty i pożegnania. Nie czuję tu sentymentalizmu, podobnie jak losy Fausta dalekie są od czułostkowości.

Ciekawszym aspektem wydaje mi się motyw książki, który wprowadza reżyser przez postać Izzy. Jej książka o poszukiwaniu Drzewa Życia składa się z 12 rozdziałów, ale ten ostatni jest pusty. Książkę ma bowiem dokończyć Tommy, bo tylko on to może zrobić .Tylko on może rozstrzygnąć czy bohater w finale dotrze do celu, czy tylko spotka śmierć . Tylko on może odpowiedzieć sobie , czy uda mu się zwalczyć ból, pokonać strach , okiełznać niewiarę , pogodzić się ze stratą . Postawienie znaku równości między lekarzem a konkwistadorem to sugestia ,że jesteśmy czyjąś książką, bohaterem czyjejś powieści. Ale okazuje się, że to my piszemy ostatni rozdział, decydujący o naszym życiu. To my nie tyle może kreujemy naszą rzeczywistość, co nadajemy jej sens, określamy jej charakter, ją puentujemy. To my określamy swoją tożsamość.

Właśnie dlatego te trzy historie to w rzeczywistości jedna historia człowieka wciąż poszukującego. Odyseja Tommy’ego to nie tylko podróż w czasie i przestrzeni( znów podobieństwo do Fausta), ale też wędrówka duchowa. Konkwistador to kultura, tradycja, idea, archetyp, świadomość, lekarz to działanie, energia życiowa, uczucia, namiętności, pasje, wreszcie astronauta to duchowość, metafizyka. Trzy różne sfery, ale to samo dążenie, ta sama historia.

Warto jednak zwrócić uwagę, że świat Tommy’ego zostaje skontrastowany ze światem Izzy. To konfrontacja dwóch postaw. Tommy to typ naukowca, owładniętego wiarą we własne siły i własny rozum, nastawiony na działanie, kreowanie. To wojownik, zdobywca, który nie akceptuje świata i swego losu, buntownik, który zmierza do zmiany świata, nigdy się nie poddaje i uparcie dąży do celu. Izzy to pokora i zgoda na świat, harmonia i spokój. Jest uporządkowana, a ten ład znajduje w świecie wiary i ducha. Jej afirmacja życia to także afirmacja śmierci. Jej bierność jest jednak pozorna, to ona przecież kreuje rzeczywistość, ona jest siłą napędową działań męża. I tu pomału przechodzimy do sedna. Prawdziwą siłę daje jedność, połączenie obu sprzecznych pierwiastków w całość. To tak jak z lekiem na nieśmiertelność. Jego odkrycie jest możliwe po połączeniu dwóch substancji , będących strukturalnie lustrzanym odbiciem. Nieśmiertelność to dwie uzupełniające się domeny - żeńska i męska. Izzy to dla Tommy’ego natchnienie, siła duchowa, przewodniczka, która wskazuje drogę, wyznacza cel, pisarka, która pisze mu jego historię. Jest wszystkim tym, czym nie jest Tommy, ale bez czego nie może on istnieć . Natomiast jej życie jest w jego rękach. Bo tylko on może dać jej wieczność.

Tym, co daje tę jedność, jest w filmie miłość, bo w rzeczywistości o tym jest film - o miłości - obsesyjnej, pochłaniającej, nie znającej granic. Miłości, która potrafi zabić, ale też dać siłę do zmienienia świata. Miłości wszechogarniającej i wszechmocnej. To romantyczna wizja uczucia, które jest absolutem, duchową jednością. I tu właśnie jest największy problem. Tu dotykamy niebezpiecznie granicy kiczu i banału. "Źródło" to właśnie taki film, który albo się przyjmuje w całości albo odrzuca, albo mu się wierzy, albo nie. Krytyka na nic się zdaje, pojawić się muszą emocje widza. Intuicyjnie musimy sobie odpowiedzieć, czy wierzymy bohaterom, czy ich uczucie nas wzrusza i przejmuje. Mnie tak. Wierzę bohaterom, w dużej mierze dzięki grze aktorskiej Hugh Jackmana, a szczególnie Rachel Weisz. I nie tyle chodzi o kunszt aktorski, a o wejście w rolę i sugestywność przekazu psychologicznego. Wierzę w opowieść Aronofsky’ego , dzięki formie, którą wybrał. Coraz mniej mi przeszkadza brak pazura, dynamiki, czy chropowatości. Znalazł inny nieco sposób opowiadania, ale tożsamy z treścią. Film jest wizualnie dopieszczony, obrazy tworzą organiczną całość, przestrzenie się przenikają, ale tym razem ruch jest płynny i harmonijny. Obraz tworzy całość, bo świat tworzy całość. Osiągnął to Aronofsky dzięki powtarzalnym segmentom obrazowym, inteligentnemu montażowi, kolorystycznej wędrówce od ciemnych barw przez zimne do jasnych i świetlistych, a także zespoleniu historii ze zdjęciami Libatique i muzyką Mansella. Wszystko w jego filmie się przenika, wszystko ma początek i koniec, bo też początek jest jednocześnie końcem. Śmierć jest nie tylko częścią życia, ale życie jest częścią śmierci.

"Źródło" to najsłabszy film Aronofsky’ego, ale przemawia do mnie równie mocno. I czuję, że z każdym seansem będzie podobał mi się mocniej.

Brak komentarzy: