Wiadomość, że Peter Weir robi wysokobudżetowe widowisko była - -delikatnie mówiąc- zaskakująca. Australijski reżyser rzadko kręci filmy i z reguły są to przemyślane decyzje. Ponadto nie będąc znawcą twórczości Patricka O' Briana, ani wielbicielem tematyki marynistycznej, nie czułem się specjalnie zachęcony do obejrzenia "Pana i władcy: na krańcu świata". Ostatecznie zadecydowała magia nazwisk : reżysera "Pikniku pod Wiszącą Skałą" i odtwórcy głównej roli- Russella Crowe'a.
Film jest ekranizacją 10 tomu sagi O' Briana o przygodach kapitana Aubreya i mimo wzbogacenia o motywy z innych części fabuła wydaje się dość uboga i niewspółmierna do bogactwa problematyki poprzednich filmów Weira. "Pan i władca..." rozpoczyna się spokojnie. Zbliża się świt, marynarze jeszcze śpią. Morze tchnie spokojem i harmonią, mgła spowalnia ruchy statku. Kapitan Jack Aubrey patrzy przez lunetę. Nagle widzi błysk, z mgły wyłania się francuska fregata "Acheron", której kanonada niszczy statek Aubreya "Surprise". Angielski kapitan dokonuje podstawowych napraw i rusza w pościg za francuską jednostką, mimo iż jest większa, szybsza i lepiej uzbrojona. Jack "szczęściarz" jest jednak uparty i wytrwały.
Po obejrzeniu filmu miałem podobne odczucia, jak Jacek Szczerba, recenzent „Gazety Wyborczej”. Udowadniając, że film jest dobry, kończy swój tekst stwierdzeniem : "Wciąż jednak nie jestem pewien, czy trzeba było do niego aż reżysera formatu Weira". Nie obciążony znajomością filmografii Weira i atencją dla jego dokonań, nie miałbym wątpliwości. Ale po twórcy „Świadka" czy „Bez lęku" spodziewasz się czegoś więcejmetafizycznej głębi, magii, wielopłaszczyznowości. Te wątpliwości, które pojawiły się po wyjściu z kina, z godziny na godzinę zaczęły się rozpływać. Film nie tylko zaczynał nabierać wartości, ale coraz bardziej stawało się jasne, dlaczego Weir zdecydował się na ekranizację prozy O' Briana. Ten film dojrzewa w świadomości widza, jego percepcji, refleksji.
Przy wielu innych produkcjach, „Pan i władca” nie oszałamia ani tempem, ani bogactwem akcji, ani efektami specjalnymi. Widowiskowość tego filmu- a ze względu na temat widowiskowy być musiał- jest niemal ascetyczna. Weir stawia na coś innego niż montaż, rozmach, akcję. Tu nie ma oszałamiających szarż, pirotechnicznych fajerwerków,, akrobatycznych skoków po linach. Nie ma barwnych strojów i poetyckiego wiatru we włosach. Reżyser nie tworzy sztucznych przestrzeni i sytuacji, aby lepiej wygrać sylwetki bohaterów. Finałowa scena bitwy na „Acheronie” robi ogromne znaczenie ze względu na realizm walki wręcz w ciasnych pomieszczeniach. Ważnym elementem filmu jest właśnie realizm. Australijczyk znany jest za swoich etnograficznych ciągot i umiejętności portretowania małych, izolowanych społeczności. Wystarczy wspomnieć wioskę Amiszów w „Świadku” czy wioskę w dżungli zbudowaną przez Foxa w „Wybrzeżu Moskitów”. Weir nie boi się ujęć, które nic nie wnoszą do akcji. Dokładnie odmalowuje codzienne bytowanie marynarzy na „Surprise”: jedzenie, spanie, zabawę, walkę, rozmowy, zabobony, zwyczaje. Ogromną wagę przywiązuje do szczegółów, detalu oddaje samotność, strach, determinację, trudne warunki życia w ciasnocie i duchocie. Nie unika drastycznych scen, jak amputacja ręki czy operacja mózgu. Co jednak ciekawe- nie czyni z brzydoty i okrucieństwa atrakcji, nie epatuje nas naturalizmem czy grozą. Te sceny mają swój urok- tak jak wtedy, gdy kule druzgocą statek Aubreya. Rewelacyjnie nakręcone, oddające surowe piękno zniszczenia.
Siła tych scen tkwi w malarskiej wyobraźni Weira, który już wielokrotnie stylizował swoje filmy na obrazy. Tutaj wizja świata jest inspirowana barokowym malarstwem Holendrów. Obrazy Willema van de Velde, Simona de Vliegera, Reniera Noonesa cechuje rzeczowość, obiektywizm i wierność realiom. Malarze ci znali samą żeglugę, typy statków, konstrukcję i to w obrazie Weira się czuje, podobnie jak połączenie dokumentaryzmu i lirycznej nuty. Twórca „ Świadka” z jednej strony kieruje się prawdą rzeczową, niemal naukową, z drugiej strony kreuje świat w sposób wizyjny, dzięki temu głównym bohaterem staje się żywioł, zjawiska atmosferyczne. Widać w tym nawiązanie do Willama Turnera, angielskiego romantyka, u którego z resztą szczególnie czuć reminiscencje z Holendrów. Ważnym elementem, który ich łączy i film Weira jest też paleta barw. Reżyser „Pana i władcy” dobiera stłumione jakości barwne, obraz jest pełen bieli, żółcieni , ultamaryny i czystych barw chromatycznych. Rozkład świateł i cieni, dobór kolorów, podział płaszczyzny przekładają się na niepowtarzalną, sugestywna atmosferę, to w czym Weir jest mistrzem. Tak rozgrywa najbardziej efektowną scenę filmu- opłynięcie przylądka Horn. Bez zbędnych słów, niemal w milczeniu ukazuje wspaniale sfotografowaną, olśniewającą, okrutną urodę morza i dramatyczną walkę z nim.
I w tym tkwi wielkość tego filmu. Nie przygoda pociąga reżysera, głównym bohaterem jest natura, żywioł. Urzekające piękno połączone z grozą. Morze jest bezkresne (niemal cała akcja dzieje się na wodzie), niepojęte, potężne, kapryśne, ale też pociągające, piękne, bliskie marynarzom. Weir wraca więc do swojego ulubionego wątku: konfrontacji dwóch światów. Aubrey jest kimś, kto znając niemal wszystkie sztuczki morza, dąży do jego okiełzania, zmaga się z wodnym żywiołem, walczy. Porywa się na niemożliwe, ale jest w nim siła, niemal obsesyjna wiara we własne możliwości. To zmaganie ma coś w sobie szlachetnego, tu nie ma wrogości, obcości, granicy. Ta walka- odwieczna przecież i naturalna dla ludzi morza- zbliża do siebie człowieka i naturę. Ważnym wątkiem staje się wizyta na Galapagos na kilkadziesiąt lat przed Darwinowskim odkryciem. To świat czysty, nieskalany, niewytłumaczalny. Nawet badacz i naukowiec Maturin może tylko otwierać oczy ze zdumienia. Ta czystość, beztroska natury stanowi oczywisty kontrapunkt dla człowieka, który niesie destrukcję, dla rzezi wojennej (w tle przecież burzliwe czasy wojen napoleońskich). Galapagos tworzy swoisty raj na krańcu świata.
W tę wizję świata świetnie wpisuje się postać Jacka Aubreya. I choć stworzona przez O’Briana, jest duchowo bliska Weirowi i w jakiś sposób jest pochodną innych jego bohaterów. To romantyk, nieprzeciętna osobowość, maksymalista. Silny, dynamiczny człowiek czynu, obsesjonat, natchniony indywidualista. Jego obsesja jest groźna, prowadzi do despotyzmu. Ale w tym nie ma szaleństwa, nie ma poczucia własnej nieomylności, jest raczej pragnienie Ikarskiego lotu, przekraczanie bariery, dokonania niemożliwego. Jack Aubrey wydaje się bowiem osobowością dojrzalszą niż jego poprzednicy. A to uwidacznia się szczególnie w kontekście drugiego bohatera, Stephana Maturina. To nie tylko znakomity lekarz, który potrafi sam siebie zoperować, ale badacz, człowiek nauki, o ogromnej wiedzy i ciekawości świata. Spokojny, zrównoważony, zamknięty w sobie, nie znoszący przemocy. Absolutne przeciwieństwo Jacka. Reprezentują dwa różne charaktery, różne światopoglądy i systemy wartości. Zetknięcie się tych dwóch silnych osobowości musi prowadzić do konfliktu. Maturin jako jedyny ma odwagę skrytykować Aubreya za bezsensowną pogoń za Francuzami, podejrzewając- i nie bez powodów- że robi to dla siebie, dla zaspokojenia swoich ambicji. A jednak obaj są przyjaciółmi, którzy w tym świecie brudu i prostactwa urządzają koncerty muzyczne na skrzypce i wiolonczelę. To, co ich łączy, to humanizm, głęboki szacunek dla drugiego człowieka, wrażliwość i otwartość, a także wierność wyznawanym zasadom. Obaj potrafią wyjść jednak poza schemat, pójść na kompromis. Ten nieugięty, dumny Jack, który nie zważając na nic, gonił przez pół świata za francuską fregatą, rezygnuje z tego w momencie, kiedy życie przyjaciela jest zagrożone i trzeba zejść na ląd, aby przeprowadzić operację. Kilkanaście dni później Maturin, który spełnia marzenie życia i chwyta na Galapagos nigdzie indziej niespotykane okazy, z żalem, ale w zasadzie bez wahania, porzuca swe zbiory, kiedy po drugiej stronie wyspy zobaczy „Acherona”, i biegnie poinformować przyjaciela. W zasadzie to coś więcej niż przyjaźń, to znalezienie harmonii między dwoma różnymi światami.
Aby między głównym bohaterami iskrzyło, aby postacie przyciągnęły naszą uwagę, potrzebni byli odpowiedni aktorzy. I Weir ich znalazł. Wybór Russella Crowea do roli Aubreya był oczywisty. Sam reżyser mówi o nim: „To urodzony przywódca, ma naturalną energię i autorytet”. I rzeczywiście – jest charyzmatyczny i autentycznie przykuwa uwagę. Weir nie ułatwił jednak Nowozelandczykowi zadania, nie ustawił filmu pod niego. Crowe musiał poszukać nieco innych środków wyrazu niż w „Gladiatorze”, choć te postacie są do siebie podobne. Mniej gra ciałem, więcej twarzą. Jest bardzo stonowany, unika patosu, zbytniej ekspresji, Aubreyowi nadaje trochę filuterny charakter. Władczość i nieugiętość łączy z liryzmem i przekorą. A to czyni tę postać prawdziwą, autentyczną. Godnym partnerem Russella Crowe jest w filmie Paul Bettany w roli Maturina. Obaj potrafią ukazać te drobne detale ukryte w mimice twarzy i spojrzeniach; w ich grze pulsują prawdziwe emocje.
Jak widać- nie mam już większych wątpliwości. Ostatnie dzieło Petera Weira to wielkie kino, film potwierdzający, że australijski reżyser jest jednym z największych. Porywający, inteligentny fresk, głębokie, urzekające, pełne plastycznych niuansów spojrzenie na morze i ludzi z nimi związanych. Zgadzam się z Kamilą Sławińską, która w recenzji napisała: „Nie jest to film dla tych, co spodziewają się nieustającej akcji…Niektórzy będą ziewać, i wolno im. Ci co pozwolą się porwać tej nieśpiesznej, a jednak pasjonującej opowieści, wyjdą z kina zachwyceni”. To prawda, ten film nie chwyta od razu za gardło, jest jak dobra potrawa- smak przychodzi z czasem i zostaje na dłużej