Po zmierzchu
mrugam do lustra
szukając swej rozchwianej sylwetki
palec zawieszony w samotności
odwraca się do mnie plecami
Po zmierzchu
spaceruję korytarzami ścian
i w nieokreśloności
przybijam ręce do zmroku
podglądając człowieka
Po zmierzchu
zmywam makijaż znużenia
zamykam niepotrzebne głoski
w szufladzie bez dna
i odkładam zwietrzałe kropelki osobowości
Po zmierzchu
dzwony milcząco umierają
i mówka śni, jak nie być mrówką
spijając bawełnianą poświatę
rozgwiazda kipi rozpięta na bólu
Po zmierzchu
czas merda ogonem
i lampiony ospale bulgocą
zmięta kartka powiewa na milczeniu
pokryta rdzą zmarszczek
Po zmierzchu
milkną zranione niebiosa
i rozprzestrzenia się smaku głos
z dotknięciem w tańcu i westchnieniu
pod kopułą mruczą pragnienia
Po zmierzchu
zmysły żerują w oczekiwaniu snu
i wycie podskórne drąży mrok
by oblec bursztynem niepewność i dłoń
zakorzenioną słowem we mgle
Po zmierzchu
cienie zapadają się w sobie
wyjadają natrętne myśli
zwijają nagie żałobne tęsknoty
i miauczą sennym zapachem
wtorek, 1 lipca 2008
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz