środa, 13 maja 2015

127 GODZIN





POJEDYNEK ZE SKAŁĄ



Dwa lata temu Danny Boyle zgarnął cała pulę Oscarów ( i wiele innych nagród) za dzieło Slumdog. Podziwiając jego wspaniały warsztat i doceniając stronę wizualną filmu, Slumdog nie wzbudził u mnie przesadnego zachwytu. Danny Boyle pozostał dla mnie twórcą filmu Trainspotting. Najnowszy film 127 godzin nie zmienił mojej hierarchii w jego filmografii, ale pogodził u mnie dwa różne oblicza tego szkockiego reżysera. Umiejętność opowiadania prostej historii oraz naturalność i szczerość przekazu połączyły się z ogromną dynamiką i plastycznością obrazów.

Film na swój sposób był wyzwaniem- jeden bohater i to niemal przez cały czas unieruchomiony. Obraz to bowiem historia Arona Ralstona, zapalonego zwolennika sportów ekstremalnych, który w trakcie jednego z wypadów wpadł do skalnej szczeliny w kanionie Blue John w stanie Utah, a jego ramię zostało przygniecione do ściany przez ogromny głaz. Historia Ralstona, sama w sobie niezwykle dramatyczna i ciekawa, wydawała się jednak niespecjalnie filmowa. Trzeba jednak przyznać, że twórca Trainspotting wycisnął z niej wszystko to, co najlepsze.

Niesamowicie dynamiczny początek, będący swoistą ekspozycją, ukazuje bohatera jako mężczyznę karmiącego się adrenaliną. Samotna wycieczka po pustynnym kanionie to ekstatyczne doznania i epikurejski niemal zachwyt światem. Aronowi chodzi o szybkość, o napawaniem się ruchem i pokonywanie przeszkód. Wywrotka jest dla niego radosnym urozmaiceniem podróży. Bohater to połączenie pogody ducha, optymizmu, spontaniczności i energii. Jego sam na sam z naturą dalekie jest od klasycznej ucieczki od świata cywilizacji w samotność. To nie pustelnik czy myśliciel. Ani typ mizantropa. Natura nie służy mu do kontemplacji, a raczej dostarcza wrażeń. Jego przypadkowe spotkanie z dwiema młodymi turystkami jest naznaczone otwartością i sympatią. Ich wspólna wędrówka rozgrywa się gdzieś na granicy flirtu i dziecięcej zabawy. Prolog więc nie tylko będzie dynamicznym kontrapunktem do statycznego rozwinięcia, ale i też wykreowaniem bohatera na człowieka pogodnego, sympatycznego, jeśli nie powiedzieć fajnego. Co też ważne- profesjonalisty. Aron to wytrawny alpinista, człowiek dobrze przygotowany do wspinaczki, świetnie zorientowany w terenie, znający jego historię i pułapki. A jednak jeden krok, nawet nie błąd, a raczej przypadek, i Aron na 127 godzin zostaje uwięziony, przykuty do skały. Banalność wydarzenia tworzy oczywistą absurdalność sytuacji. Takie rzeczy się nie zdarzają.


Ale to się zdarzyło i stanie się sprawdzianem ludzkiej wytrwałości, siły charakteru i psychiki, determinacji i woli życia.Także człowieczeństwa. Będzie pojedynkiem z naturą, zimną, nieczułą, obojętną na ból i cierpienie, ale także na rozum ludzki. Aron – jak wspomniałem – nie jest przypadkowym turystą, lecz profesjonalistą, zaopatrzonym w sprzęt, umiejętności i doświadczenie. Muszę przyznać, że wzbudziła u mnie podziw jego pomysłowość, umiejętność reagowania na zmieniające się warunki, twórcze wykorzystanie posiadanego ekwipunku, dalekowzroczność, swoista mądrość. Jeszcze bardziej na uwagę zasługuje jego spokój, dystans do całej sytuacji. Bez dramatyzmu, bez patosu, histerycznych gestów, z uporem i determinacją mierzy się ze skałą. Ekspresyjne zachowanie tłumi w zarodku. Ale najsilniejszą bronią Arona okazuje się humor, czarny, z dużą dawką autoironii. Trzeba mieć ogromną wewnętrzną siłę, by w takim momencie zdobyć się na śmiech, którego odbiorcą jest jedynie on sam. Tyle umiejętności, tyle pozytywnych cech charakteru, tyle walki… i tyle samo bezradności i poczucia klęski. Bo Aron przegrywa. A przegrywa, bo skała jest martwa, niezłomna w swej bezmyślności -albo poczuciu siły.

Tę świadomość małości człowieka buduje sytuacja uwięzienia w dole, na samym dnie szczeliny. Przestrzeń ma charakter klaustrofobiczny, przytłacza, niemal przygniata bohatera. Zresztą w sensie dosłownym, co powoduje niemal całkowite unieruchomienie. Aron w niewielkim tylko stopniu jest w stanie zmienić swoją pozycję. Natura pozbawiła go niemal wszystkich atrybutów zdobywcy i odkrywcy, atrybutów ludzkich. Pozbawiła możliwości decydowania o swoim życiu, zamknęła w pułapce bez wyjścia. Nawet odcięła od zmysłów. Świat szczeliny bowiem pozbawiony jest dźwięków, kolorów, zapachów. Wydaje się światem martwym, bez elementarnych śladów życia- tu nawet owady są rzadkością. Kamera operatorska lubi zresztą zmieniać perspektywę, spoglądać na Arona z lotu ptaka i odwrotnie, zobaczyć to, co widzi Aron z perspektywy dołu. Ta zmiana wzmacnia poczucie alienacji, samotności, pustki. Podobnie jak obraz szybującego kruka, przelatującego zawsze o tej samej porze każdego dnia nad bohaterem. Ten obraz trwałości, niezmienności natury, gdzie nie ma żadnych zwrotów akcji, oddaje obojętność przyrody na dziejący się gdzieś tam dramat. Świat natury jest nieczuły na byt ludzki(zresztą brak kruka ostatniego dnia historii możemy odczytać symbolicznie)

Pobyt w szczelinie jest jednak także dla bohatera zmierzeniem się z samym sobą. I to bardziej w aspekcie charakteru i ducha niż fizyczności. Kiedy poznajemy Arona, ma on coś w sobie z romantycznego awanturnika. Samotny wędrowiec, uciekający od cywilizacji w świat natury. Maksymalista ze skłonnością do przekraczania granic, poszukujący mocnych wrażeń. Indywidualista, nonkonformista i buntownik. Jest w nim też pewność siebie zahaczająca o dumę. Ale jednocześnie jest w tym niemal dziecięca radość, optymizm i ekscytacja. Aron to szczery, naturalny facet, pełen energii i werwy. Od początku budzi sympatię, więc większość może przegapić negatywne rysy osobowości. Jego pewność siebie i euforia pachną przecież pychą połączoną z bezmyślnością. Spotkanie z głazem odsłaniają słabości Arona, pozwalają dostrzec jego płytkość, nawet głupotę. Ale też daje odpowiedź mężczyźnie na elementarne pytanie: kim jest. Autoanalizy pozwala mu dokonać kamera. Pomysł z mówieniem do obiektywu jest bez wątpienia w planie fabularnym niezbywalny i-co tu dużo kryć- znakomity. Kamera staje się towarzyszem niedoli, z którym można porozmawiać, wypełnieniem przerażającej w którymś momencie pustki. Ale też staje się rodzajem lustra, konfesjonałem, w którym Aron przyzna się do swoich błędów. Pozwala – co niesamowicie ważne w filmie- uniknąć patosu i histerii. Klasyczny monolog dramatyczny- w kontekście osobowości Arona i sytuacji fabularnej - byłby grzechem wobec naturalności, pachniałby sztucznością i niewiarygodnością. Aron nie prowadzi skomplikowanych monologów wewnętrznych, po prostu mówi do kamery. Nie przeklina też losu, nie szuka winy w naturze ani Bogu, jedynie rzetelnie dokonuje rachunku swoich czynów, pragmatycznej, co nie znaczy gorzkiej oceny siebie. Proces dochodzenia do prawdy nie jest zresztą dla takiej osoby łatwy. Dokonuje się stopniowo. Zaczyna się od rzeczowego informowania, by osiągnąć apogeum w kapitalnej scenie ”samobiczowania”. Ale ten proces – jak wspomniałem – odbywa się w sposób charakterystyczny dla Arona. W swoistym groteskowym teatrzyku staje się i bohaterem, i widzem. Wciela się tu w postać samozwańczego superbohatera, który przyznaje się do swej arogancji i głupoty. Mianuje się w końcu frajerem, który spocznie w tym miejscu na zawsze. Lista błędów jest krótka, ale bolesna. Nikomu nie powiedział, gdzie jedzie, nie zabrał ze sobą komórki, zostawił część picia w samochodzie, w pośpiechu zapakował chiński scyzoryk zamiast swojego profesjonalnego noża. Za mało sprzętu, za mało wody, za mało wyobraźni. Został zweryfikowany w sposób najprostszy i jednocześnie najsurowszy.

Samoświadomość i refleksja na temat błędów to na pewno zwycięstwo Arona. Ale nie mniej ważne jest dochodzenie do innej granicy- czy jest w stanie uwolnić się z tej pułapki. Niemal od początku dojrzewa w nim myśl, że być może trzeba będzie poświecić rękę. Pierwsza próba z chińskim scyzorykiem nie spełnia swego zadania, ale myśl kiełkuje, zwłaszcza że paradoksalnie tym, co podtrzymuje kamień, jest właśnie jego dłoń. Rachunek sumienia i zimny przegląd sytuacji owocuje świadomością ostateczności. Ręka zostaje odcięta
Danny Boyle miał trudne zadanie, jak wypełnić ten okres 127 godzin. Moim zdaniem znakomitym-choć nie wszyscy się z tym zgadzają – był pomysł retrospekcji. Surrealistyczne sceny, będące połączeniem wspomnień, marzeń i urojeń, pozwalają bohaterowi opuścić pułapkę, są duchową ucieczką z niewoli. Obrazują stan psychiczny bohatera, obdzierają z powierzchowności i impresyjnie pozwalają spojrzeć w głąb siebie. Pozwalają mu także na sensualne poczucie rzeczywistości, na odzyskanie zmysłów, więc i poczucia realności. W kosmicznej niemal próżni pozwalają smakować najdrobniejsze przejawy życia. Odsłaniają wreszcie jakiś wyrywek prawdy o bohaterze, są potwierdzeniem świadomej izolacji Arona, zerwania więzów z drugim człowiekiem, którego teraz tak bardzo potrzebuje.

Zmagania bohatera z samym sobą uzyskują pytanie podstawowe- czy przeszedł metamorfozę, stał się lepszym, dojrzalszym człowiekiem? Bo tylko wtedy ta historia nabierze głębszego sensu. Wydaje się, że odpowiedź brzmi twierdząco. To kwestia intuicji widza, ale też intencji reżysera, choć nie wyrażonej wprost. Epilog informuje, że Ralston nadal się wspina, nadal wędruje, ale teraz zawsze informuje innych o swym pobycie. Tylko tyle? Może to za mało, by uznać pobyt w Blue John za zwycięstwo, może to tylko pragmatyzm i rozsądek. Ale ja osobiście wierzę w przemianę Arona. Może to też zasługa Jamesa Franco, dotychczas mało wirygodnego aktora, który tu wzniósł się na wyżyny. Bez zbędnej ekspresji, maksymalnie skupiony, oddaje twarzą wszystko to, co powinniśmy wiedzieć o bohaterze. Naprawdę szacunek, zwłaszcza, że rola nie stwarzała możliwości do popisu. Tak czy inaczej wierzę bohaterowi. Te 127 godzin nie były dla niego katharsis. Aron nie uderza w dramatyczny ton ani nie szuka filozoficznej refleksji - i w tym jest prawdziwy. Nie jest nazbyt skomplikowaną osobowością, przy całym swoim nonkonformistycznym nastawieniu. Po prostu zostawił tam część siebie, swoich emocji, myśli, obrazów, bólu. Zostawił swoją rękę. Na zawsze. Drastyczna jak z horrorów gore scena „odcinania” wydaje się najzupełniej potrzebna. Trzeba było mieć odwagę, ale i świadomość kreacyjną, by to pokazać. Musieliśmy zobaczyć, ile wysiłku kosztował go ten czyn, ile determinacji i woli życia zawarł w niszczeniu własnego ciała. Scena niesamowicie impulsywna, gorączkowa, podbudowana jednak logiką i spokojem bohatera. To nie napad szału, erupcja wściekłości i bezsilności, lecz dojrzała, przemyślana decyzja.

Najbardziej jednak przekonała mnie do bohatera scena której robi zdjęcie swojej odciętej ręki. Z jednej strony to dawny, ekshibicjonistyczny Aron, rejestrujący wszystko, z drugiej -czuły gest pożegnania części siebie. Czy to tylko dystans bohatera do siebie, takie swoiste poczucie humoru? Może, bo dobrze koresponduje z charakterem postaci. Ale wydaje mi się, że to jednak raczej świadomość zostawienia tutaj części nie tylko swojego ciała, ale i życia. Na zawsze – podkreślmy. Grobowiec został podpisany własnym charakterem pisma i własną krwią. Aron to inny człowiek. Zdjęcie będzie mu o tym przypominało. To jego prywatna, intymna historia, którą – mam nadzieję – opowiada sobie bez końca.



Brak komentarzy: