POJEDYNEK ZE SKAŁĄ
Dwa lata temu
Danny Boyle zgarnął cała pulę Oscarów ( i wiele innych nagród) za dzieło Slumdog.
Podziwiając jego wspaniały warsztat i doceniając stronę wizualną filmu, Slumdog
nie wzbudził u mnie przesadnego zachwytu. Danny Boyle pozostał dla mnie twórcą
filmu Trainspotting. Najnowszy film 127 godzin nie zmienił mojej
hierarchii w jego filmografii, ale pogodził u mnie dwa różne oblicza tego
szkockiego reżysera. Umiejętność opowiadania prostej historii oraz naturalność
i szczerość przekazu połączyły się z ogromną dynamiką i plastycznością obrazów.
Film na swój
sposób był wyzwaniem- jeden bohater i to niemal przez cały czas unieruchomiony.
Obraz to bowiem historia Arona Ralstona, zapalonego zwolennika sportów
ekstremalnych, który w trakcie jednego z wypadów wpadł do skalnej szczeliny w
kanionie Blue John w stanie Utah, a jego ramię zostało przygniecione do ściany
przez ogromny głaz. Historia Ralstona, sama w sobie niezwykle dramatyczna i
ciekawa, wydawała się jednak niespecjalnie filmowa. Trzeba jednak przyznać, że
twórca Trainspotting wycisnął z niej wszystko to, co najlepsze.
Niesamowicie
dynamiczny początek, będący swoistą ekspozycją, ukazuje bohatera jako mężczyznę
karmiącego się adrenaliną. Samotna wycieczka po pustynnym kanionie to
ekstatyczne doznania i epikurejski niemal zachwyt światem. Aronowi chodzi o
szybkość, o napawaniem się ruchem i pokonywanie przeszkód. Wywrotka jest dla
niego radosnym urozmaiceniem podróży. Bohater to połączenie pogody ducha,
optymizmu, spontaniczności i energii. Jego sam na sam z naturą dalekie jest od
klasycznej ucieczki od świata cywilizacji w samotność. To nie pustelnik czy
myśliciel. Ani typ mizantropa. Natura nie służy mu do kontemplacji, a raczej
dostarcza wrażeń. Jego przypadkowe spotkanie z dwiema młodymi turystkami jest
naznaczone otwartością i sympatią. Ich wspólna wędrówka rozgrywa się gdzieś na
granicy flirtu i dziecięcej zabawy. Prolog więc nie tylko będzie dynamicznym
kontrapunktem do statycznego rozwinięcia, ale i też wykreowaniem bohatera na
człowieka pogodnego, sympatycznego, jeśli nie powiedzieć fajnego. Co też ważne-
profesjonalisty. Aron to wytrawny alpinista, człowiek dobrze przygotowany do
wspinaczki, świetnie zorientowany w terenie, znający jego historię i pułapki. A
jednak jeden krok, nawet nie błąd, a raczej przypadek, i Aron na 127 godzin
zostaje uwięziony, przykuty do skały. Banalność wydarzenia tworzy oczywistą
absurdalność sytuacji. Takie rzeczy się nie zdarzają.
Ale to się
zdarzyło i stanie się sprawdzianem ludzkiej wytrwałości, siły charakteru i
psychiki, determinacji i woli życia.Także człowieczeństwa. Będzie pojedynkiem
z naturą, zimną, nieczułą, obojętną na ból i cierpienie, ale także na rozum
ludzki. Aron – jak wspomniałem – nie jest przypadkowym turystą, lecz profesjonalistą,
zaopatrzonym w sprzęt, umiejętności i doświadczenie. Muszę przyznać, że
wzbudziła u mnie podziw jego pomysłowość, umiejętność reagowania na zmieniające
się warunki, twórcze wykorzystanie posiadanego ekwipunku, dalekowzroczność,
swoista mądrość. Jeszcze bardziej na uwagę zasługuje jego spokój, dystans do
całej sytuacji. Bez dramatyzmu, bez patosu, histerycznych gestów, z uporem i
determinacją mierzy się ze skałą. Ekspresyjne zachowanie tłumi w zarodku. Ale
najsilniejszą bronią Arona okazuje się humor, czarny, z dużą dawką autoironii.
Trzeba mieć ogromną wewnętrzną siłę, by w takim momencie zdobyć się na śmiech,
którego odbiorcą jest jedynie on sam. Tyle umiejętności, tyle pozytywnych cech
charakteru, tyle walki… i tyle samo bezradności i poczucia klęski. Bo Aron
przegrywa. A przegrywa, bo skała jest martwa, niezłomna w swej bezmyślności
-albo poczuciu siły.
Tę świadomość
małości człowieka buduje sytuacja uwięzienia w dole, na samym dnie szczeliny.
Przestrzeń ma charakter klaustrofobiczny, przytłacza, niemal przygniata
bohatera. Zresztą w sensie dosłownym, co powoduje niemal całkowite
unieruchomienie. Aron w niewielkim tylko stopniu jest w stanie zmienić swoją
pozycję. Natura pozbawiła go niemal wszystkich atrybutów zdobywcy i odkrywcy,
atrybutów ludzkich. Pozbawiła możliwości decydowania o swoim życiu, zamknęła w
pułapce bez wyjścia. Nawet odcięła od zmysłów. Świat szczeliny bowiem
pozbawiony jest dźwięków, kolorów, zapachów. Wydaje się światem martwym, bez
elementarnych śladów życia- tu nawet owady są rzadkością. Kamera operatorska
lubi zresztą zmieniać perspektywę, spoglądać na Arona z lotu ptaka i odwrotnie,
zobaczyć to, co widzi Aron z perspektywy dołu. Ta zmiana wzmacnia poczucie
alienacji, samotności, pustki. Podobnie jak obraz szybującego kruka, przelatującego
zawsze o tej samej porze każdego dnia nad bohaterem. Ten obraz trwałości,
niezmienności natury, gdzie nie ma żadnych zwrotów akcji, oddaje obojętność
przyrody na dziejący się gdzieś tam dramat. Świat natury jest nieczuły na byt
ludzki(zresztą brak kruka ostatniego dnia historii możemy odczytać
symbolicznie)
Pobyt w
szczelinie jest jednak także dla bohatera zmierzeniem się z samym sobą. I to
bardziej w aspekcie charakteru i ducha niż fizyczności. Kiedy poznajemy Arona,
ma on coś w sobie z romantycznego awanturnika. Samotny wędrowiec, uciekający od
cywilizacji w świat natury. Maksymalista ze skłonnością do przekraczania
granic, poszukujący mocnych wrażeń. Indywidualista, nonkonformista i buntownik.
Jest w nim też pewność siebie zahaczająca o dumę. Ale jednocześnie jest w tym
niemal dziecięca radość, optymizm i ekscytacja. Aron to szczery, naturalny
facet, pełen energii i werwy. Od początku budzi sympatię, więc większość może
przegapić negatywne rysy osobowości. Jego pewność siebie i euforia pachną przecież
pychą połączoną z bezmyślnością. Spotkanie z głazem odsłaniają słabości Arona,
pozwalają dostrzec jego płytkość, nawet głupotę. Ale też daje odpowiedź
mężczyźnie na elementarne pytanie: kim jest. Autoanalizy pozwala mu dokonać
kamera. Pomysł z mówieniem do obiektywu jest bez wątpienia w planie fabularnym
niezbywalny i-co tu dużo kryć- znakomity. Kamera staje się towarzyszem niedoli,
z którym można porozmawiać, wypełnieniem przerażającej w którymś momencie
pustki. Ale też staje się rodzajem lustra, konfesjonałem, w którym Aron przyzna
się do swoich błędów. Pozwala – co niesamowicie ważne w filmie- uniknąć patosu
i histerii. Klasyczny monolog dramatyczny- w kontekście osobowości Arona i
sytuacji fabularnej - byłby grzechem wobec naturalności, pachniałby
sztucznością i niewiarygodnością. Aron nie prowadzi skomplikowanych monologów
wewnętrznych, po prostu mówi do kamery. Nie przeklina też losu, nie szuka winy
w naturze ani Bogu, jedynie rzetelnie dokonuje rachunku swoich czynów,
pragmatycznej, co nie znaczy gorzkiej oceny siebie. Proces dochodzenia do
prawdy nie jest zresztą dla takiej osoby łatwy. Dokonuje się stopniowo. Zaczyna
się od rzeczowego informowania, by osiągnąć apogeum w kapitalnej scenie
”samobiczowania”. Ale ten proces – jak wspomniałem – odbywa się w sposób
charakterystyczny dla Arona. W swoistym groteskowym teatrzyku staje się i
bohaterem, i widzem. Wciela się tu w postać samozwańczego superbohatera, który
przyznaje się do swej arogancji i głupoty. Mianuje się w końcu frajerem, który
spocznie w tym miejscu na zawsze. Lista błędów jest krótka, ale bolesna. Nikomu
nie powiedział, gdzie jedzie, nie zabrał ze sobą komórki, zostawił część picia
w samochodzie, w pośpiechu zapakował chiński scyzoryk zamiast swojego
profesjonalnego noża. Za mało sprzętu, za mało wody, za mało wyobraźni. Został
zweryfikowany w sposób najprostszy i jednocześnie najsurowszy.
Samoświadomość
i refleksja na temat błędów to na pewno zwycięstwo Arona. Ale nie mniej ważne
jest dochodzenie do innej granicy- czy jest w stanie uwolnić się z tej pułapki.
Niemal od początku dojrzewa w nim myśl, że być może trzeba będzie poświecić
rękę. Pierwsza próba z chińskim scyzorykiem nie spełnia swego zadania, ale myśl
kiełkuje, zwłaszcza że paradoksalnie tym, co podtrzymuje kamień, jest właśnie
jego dłoń. Rachunek sumienia i zimny przegląd sytuacji owocuje świadomością
ostateczności. Ręka zostaje odcięta
Danny Boyle
miał trudne zadanie, jak wypełnić ten okres 127 godzin. Moim zdaniem
znakomitym-choć nie wszyscy się z tym zgadzają – był pomysł retrospekcji.
Surrealistyczne sceny, będące połączeniem wspomnień, marzeń i urojeń, pozwalają
bohaterowi opuścić pułapkę, są duchową ucieczką z niewoli. Obrazują stan
psychiczny bohatera, obdzierają z powierzchowności i impresyjnie pozwalają
spojrzeć w głąb siebie. Pozwalają mu także na sensualne poczucie
rzeczywistości, na odzyskanie zmysłów, więc i poczucia realności. W kosmicznej
niemal próżni pozwalają smakować najdrobniejsze przejawy życia. Odsłaniają
wreszcie jakiś wyrywek prawdy o bohaterze, są potwierdzeniem świadomej izolacji
Arona, zerwania więzów z drugim człowiekiem, którego teraz tak bardzo
potrzebuje.
Zmagania
bohatera z samym sobą uzyskują pytanie podstawowe- czy przeszedł metamorfozę,
stał się lepszym, dojrzalszym człowiekiem? Bo tylko wtedy ta historia nabierze
głębszego sensu. Wydaje się, że odpowiedź brzmi twierdząco. To kwestia intuicji
widza, ale też intencji reżysera, choć nie wyrażonej wprost. Epilog informuje,
że Ralston nadal się wspina, nadal wędruje, ale teraz zawsze informuje innych o
swym pobycie. Tylko tyle? Może to za mało, by uznać pobyt w Blue John za
zwycięstwo, może to tylko pragmatyzm i rozsądek. Ale ja osobiście wierzę w
przemianę Arona. Może to też zasługa Jamesa Franco, dotychczas mało wirygodnego
aktora, który tu wzniósł się na wyżyny. Bez zbędnej ekspresji, maksymalnie
skupiony, oddaje twarzą wszystko to, co powinniśmy wiedzieć o bohaterze.
Naprawdę szacunek, zwłaszcza, że rola nie stwarzała możliwości do popisu. Tak
czy inaczej wierzę bohaterowi. Te 127 godzin nie były dla niego katharsis. Aron
nie uderza w dramatyczny ton ani nie szuka filozoficznej refleksji - i w tym
jest prawdziwy. Nie jest nazbyt skomplikowaną osobowością, przy całym swoim
nonkonformistycznym nastawieniu. Po prostu zostawił tam część siebie, swoich
emocji, myśli, obrazów, bólu. Zostawił swoją rękę. Na zawsze. Drastyczna jak z
horrorów gore scena „odcinania” wydaje się najzupełniej potrzebna. Trzeba było
mieć odwagę, ale i świadomość kreacyjną, by to pokazać. Musieliśmy zobaczyć,
ile wysiłku kosztował go ten czyn, ile determinacji i woli życia zawarł w
niszczeniu własnego ciała. Scena niesamowicie impulsywna, gorączkowa,
podbudowana jednak logiką i spokojem bohatera. To nie napad szału, erupcja
wściekłości i bezsilności, lecz dojrzała, przemyślana decyzja.
Najbardziej
jednak przekonała mnie do bohatera scena której robi zdjęcie swojej odciętej
ręki. Z jednej strony to dawny, ekshibicjonistyczny Aron, rejestrujący
wszystko, z drugiej -czuły gest pożegnania części siebie. Czy to tylko dystans
bohatera do siebie, takie swoiste poczucie humoru? Może, bo dobrze koresponduje
z charakterem postaci. Ale wydaje mi się, że to jednak raczej świadomość
zostawienia tutaj części nie tylko swojego ciała, ale i życia. Na zawsze –
podkreślmy. Grobowiec został podpisany własnym charakterem pisma i własną
krwią. Aron to inny człowiek. Zdjęcie będzie mu o tym przypominało. To jego
prywatna, intymna historia, którą – mam nadzieję – opowiada sobie bez końca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz