Rany – jak fajnie! Bracia Coen w końcu wrócili. Nareszcie ! Trzeba było czekać kilka lat i przeżyć dwa nieudane filmy( oczywiście jak na możliwości tego tandemu), aby wreszcie zobaczyć ich w formie jak za czasów Fargo. Zresztą najnowszy film częściowo przypomina ich największe dokonanie artystyczne. Tematyką , bo stylistyka jest nieco inna. I powiedźmy sobie szczerze- dość zaskakująca. Powieść Cormaca McCarty’ego bracia potraktowali na serio. Coenowie bardzo rzadko traktują opowiadane przez siebie historie z taką powagą .I to jest siła tego filmu. Co wcale nie oznacza ,że nie znajdziemy tu Coenowskiego języka znanego nam z poprzednich obrazów. Choćby zdjęcia Rogera Deakinsa -wysmakowane plastycznie , przy jednoczesnej precyzji kadrowania. Specyficzny czarny humor, lekko surrealistyczny , hybrydowość konwencji i gatunków, oszczędność narracji i delikatna umowność niektórych scen. Ale jednocześnie bracia stworzyli film posępny , złowrogi, wstrząsający- tym bardziej ,że skrojony z chirurgiczną precyzją i rewelacyjnie wygrany przez aktorów.
Ważne dla filmu są pierwsze sceny. Widzimy najpierw puste przestrzenie Teksasu, obrazki niemal jak z pocztówek, charakterystyczne i urokliwe. Policjant aresztuje jakiegoś mężczyznę .Harmonia, ład i spokój . I w momencie , kiedy przez telefon mówi szeryfowi: mam wszystko pod kontrolą , więzień dusi go kajdankami. Scena jest mocna, brutalna i naturalistyczna .Dość długa i intensywna. A zniszczone linoleum przemawia do nas mocniej niż sam trup. To mistrzowsko zrealizowana eskalacja grozy, ale i banalności. Nie do końca wiemy, czy tonacja jest serio czy prześmiewcza. Pokazuje to kolejna scena, w której tajemniczy morderca zatrzymuje samochód i ze stoickim spokojem zabija poczciwego staruszka za pomocą butli z tlenem. Jeśli dodamy do tego głos z offu należący do szeryfa Bella, cała historia staje się czymś iwięcej niż tylko krwawym , mrocznym kryminałem.
Skoro tak – to pytanie czym?Dla mnie osobiście – film jest przede wszystkim moralitetem. Llewelyn Moss to klasyczny everyman. Człowiek, które swoje przeżył, posiada jakąś wiedze o świecie, ale jest zagubiony i przytłoczony przyziemnością i zwyczajnością .Żyje w kiepskiej przyczepie, pracuje jako spawacz, ma teściową , która go nie akceptuje. Szczyt banalności. I los sprawił , że ten prostaczek boży znalazł się nie tam ,gdzie trzeba. Problem w tym ,że nie do końca jestem przekonany, czy nie powinien tam się znaleźć -może jest właśnie odwrotnie. Może każdy z nas czeka na taką próbę. I to niekoniecznie tylko próbę moralności, także rozsądku. Bo kiedy widzi się kilkanaście trupów , narkotyki i walizkę pieniędzy , wiadomo też ,że będą kłopoty. To czemu bohater ją bierze ? Bo każdy z nas by ją wziął? To też - dwa miliony dolary i ślepy traf są pokusą nie do odrzucenia. Ale tu chodzi o coś więcej. Llewelyn dochodzi do takiego momentu w swoim życiu, kiedy ich po prostu nie może nie wziąć . To jedyna szansa na wyrwanie się z letargu ,nadanie swemu życiu godności, ludzkiego wymiaru. Od samego początku przecież wie, że nic dobrego z tego wyniknie. Ale jeśli tego nie zrobi, będzie jeszcze gorzej- nic mu już nie pozostanie.
Z punktu widzenia całości filmu , wcale nie jest tak oczywiste, czy to co zrobił, to efekt ludzkiej głupoty. Warto zwrócić uwagę , że problemy pojawiły się , kiedy postanowił spełnić samarytański uczynek i napoić wodą umierającego Meksykanina. Bo Llewelyn to nie typ chciwy i głupi. To ktoś , kto próbuje nadać swemu życiu określony kierunek. To ktoś , kto jak bohaterowie antyczni ,musi się zmagać z siłą wyższą , cokolwiek by to było
Co jednak nie zmienia faktu, że walizka staje się próbą jego życia. W drodze losu towarzyszą mu zabójca Anton Chigurgh i szeryf Bell. Reprezentanci dobra i zła. Coenowie budują te postacie na swój ulubiony sposób, umowny, lekko nierealny. Szczególnie widać to w postaci Chigurgha w pysznej interpretacji Javiera Bardema. Demoniczny, niezniszczalny, bezwzględny – staje się ucieleśnieniem zła. To nie tyle psychopata, co upostaciowanie bezwzględnego losu. Zabija szybko, bez emocji, , jest nieubłagany i nieprzekupny . Jest jakby z innej rzeczywistości, w której niweluje się ludzi za pomocą pistoletu do zabijania bydła. Coenowie uwielbiają tworzyć takie postacie- w zasadzie nierealne, jakby z innej bajki .Zauważmy w nim dziwaczność i element przerysowania .Ale też znajdziemy jakby obecność jakiejś transcendentalnej siły. Jest jak mityczna nemezis. Nie można od niej uciec.
Zdystansowany, nieco rozczarowany, nieco ironiczny , ale niepozbawiony duszy i zwyczajnej ludzkiej przyzwoitości .To profesjonalista ,żyjący według prostych , ale żelaznych zasad, przekazywanych z pokolenia na pokolenie i osadzonych w tradycji , niestety zamierającej.
No a pośrodku zwyczajny człowiek. Człowiek, który zbłądził i który poszukuje właściwej drogi. Który musi się opowiedzieć , po której stronie stanąć. I tu zaczyna się największa zabawa interpretacyjna. Czy Llewelyn zabierając walizkę , może jeszcze wybrać .Na samym początku, kiedy każe żonie wyjechać do matki , mówi do niej : stało się , nie mogę tego cofnąć .I rzeczywiście – od samego początku akcenty między dobrem a złem nie rozkładają się równomiernie. Nim jeszcze zaczyna się akcja, słyszymy słowa szeryfa , przepełnione gorzką refleksją o współczesnych czasach i świadomością klęski: Zawsze wiedziałem, że wykonując tę pracę, trzeba być gotowym na śmierć .Ale nie mam zamiaru wyzywać losu, albo mieć do czynienia z czymś, czego nie rozumiem.
To niezrozumienie, ta posępność i pesymizm przewijają się przez cały film, a finałem będzie wycofanie się szeryfa z życia publicznego. Świadomość porażki jest oczywista. Nie tylko nie pomógł Llewelynowi, ale nawet nie przywrócił światu harmonii i sprawiedliwości, wymierzając zbrodniarzowi karę . To właśnie siła dramaturgiczna tego filmu. Kiedy spodziewamy się konfrontacji dobra ze złem, pozostaje nam obraz samotnego szeryfa patrzącego w ścianę. Poczucie pustki, smak porażki, które dokumentują słowa z rozmowy z wujem: Wydawało mi się, że jak się zestarzeję, Bóg w jakiś sposób pojawi się w moim życiu. Nie zrobił tego .I wcale Go za to nie winię. Gdybym był Nim, miałbym to samo zdanie o sobie, co On
No właśnie Coenowie zabrali nas do świata , w którym nie ma Boga. Świata spalonego słońcem , spustoszonego, martwego, pełnego obojętności i przemocy. Świata , gdzie życie niewiele znaczy w przeciwieństwie do pieniędzy. To banał, ale jak przekonywująco i inteligentnie pokazany.
To rzeczywistość , której miejsce jest już w muzeum, stąd nieustanne zdziwienie i nie- dowierzanie w słowach szeryfa. Ale też świadomość końca. Dosłownie. Bo kiedy przestajesz słyszeć "proszę pana" i "proszę pani", reszta nadchodzi szybko.
To przypływ. To posępny przypływ, od którego nie ma ucieczki. I bracia pokazali to tak ,że ciarki przechodzą. Pozbawili nas nadziei. A ten który mógł nią być , siedzi przy stole jako emeryt i ma niemal łzy w oczach. Głęboko smutna twarz Tommy Lee Jonesa , czasem ukryta pod maską sceptycyzmu i dystansu, robi niesamowite wrażenie .
Ale tutaj wróćmy do wcześniejszych egzystencjalnych rozważań
Bracia Coen jak zwykle błyskotliwie bawią się tropami interpretacyjnymi , niczego nie rozstrzygając. Ale tak czy inaczej brzmi to straszliwie ponuro. Żyjemy w piekle. A co najbardziej przygnębiające - niektórzy chcą się w nim znaleźć świadomie
To nie jest świat dla nas. To nie jest świat dla nikogo